Dzień 3-ci (piątek).
Trzeci dzień naszej podróży. Nareszcie nie w trasie, lecz na miejscu.
Po śniadaniu jest chwila czasu na spacer i obejrzenie miasteczka przy słabym świetle dziennym. Mimo tego, że na ulicach spotyka się już ludzi, wydaje się, iż nadal dominującym nastrojem jest spokój i melancholia. Ludzie, których spotykamy, wydają się nie mieć innych zmartwień, niż to, czy w tym roku śnieg stopnieje już w kwietniu, czy dopiero w maju (ostatnimi laty, co wiąże się z postąpującym ociepleniem klimatu, podobno śniegu nie widać już w kwietniu, co wcześniej nie miało miejsca).
Robimy kilka zdjęć, odwiedzamy lokalny supermarket, niczym do muzeum wstępujemy też na chwilę do System Bolaged, czyli sklepu z alkoholem. Nie żeby coś kupić (zresztą ? szwedzkie ceny alkoholu szybko by nas zniechęciły), ale z czystej ciekawości. W Szwecji alkohol można kupić jedynie w tej sieci państwowych sklepów, bardziej podobnych do apteki, niż do naszego monopolu. Sterylna czystość, na każdym kroku ulotki i plakaty uświadamiające na temat szkodliwości spożywania. Słabsze trunki (piwo, wino, itp.) dostępne na półkach do samoobsługi, mocniejsze – 40% i więcej – tylko za kontuarem, taki niebezpieczny towar podaje obywatelowi sam sprzedawca. Współczując Szwedom (takie ograniczenia w tej temperaturze wydają się niehumanitarne, choć z drugiej strony chyba właśnie dlatego takie środki ostrożoności), opuszczamy System Bolaged, mając nadzieję, że w razie gdyby pojawiła się taka potrzeba, nie będzie nam potrzebna recepta.
W południe jesteśmy umówieni na odwiedziny fermy reniferów. Jedziemy prawie 100 kilometrów na północny zachód. Na miejscu spotykamy czekających właścicieli. Oglądamy też zwierzęta, które są akurat na miejscu (hodowla reniferów w tych warunkach nie polega na trzymaniu ich w ogrodzeniu; większość z ponad 1000 należących do stada zwierząt włóczy się po okolicznych lasach, odwiedzając fermę tylko w celu dokarmienia się).
Naszego przewodnika tutejsi Samowie znają od lat, ale my jesteśmy u nich po raz pierwszy. Po wstępnych uprzejmościach zapoznawczych wypytują nas, niby z czystej ciekawosci, po co nam renifery, co z nimi będziemy robić, jakie mamy warunki na naszej fermie, ile mamy ziemi, czy hodowaliśmy już zwierzęta i jakie, czym je karmimy, itp. Samowie nie lubią sprzedawać zwierząt w niepewne ręce. Zdarzają się nierzadko przypadki odsyłania potencjalnych nabywców z przysłowiowym kwitkiem. Sam nie sprzeda rena komuś, kto jego zdaniem nie utrzyma go w odpowiedniej kondycji i zdrowiu (w takiej sytuacji woli, mając wybór, samemu przerobić go na mięso i skórę). Rozmowa jest bardzo miła. Chyba wypadamy nienajgorzej przed ?komisją egzaminacyjną?, albo też decydujące znaczenie ma w praktyce udzielona nam rekomendacja. W każdym razie uzyskujemy zapewnienie, że renifery zostaną nam sprzedane. Prawdopodobnie udało się nam też nie popełnić żadnej gafy, o co jest w przypadku rozmowy z Samami nie trudno. Przecież jako jedno z pierwszych pytań, jakie ciśnie się na usta w przypadku poznania jakiegoś hodowcy, jest pytanie o ilość posiadanych zwierząt. Na szczęście wiedzieliśmy już wcześniej, że zadać dla Sama wprost takie pytanie, to jak zapytać w naszych warunkach nowo poznanego człowieka o stan jego konta bankowego (niemniej, nieoficjalnie jest nam wiadomo, że ta hodowla liczy grubo powyżej 1000 sztuk zwierząt).
Po wizycie na fermie zostaliśmy zaproszeni z wizytą do domu gospodarzy. Samowie to przemili ludzie, nigdy nigdzie się nie spieszący i sprawiający wrażenie najspokojniejszych na świecie. Pora obiadowa. Siadamy w kuchni, gdzie przyjemnie rozchodzi się zapach gulaszu z renifera (cóż powiedzieć? pychota!).
Po obiedzie opowiadamy o Polsce. Padają pytania, począwszy od tego, czy Lech Wałęsa nadal aktywnie działa w polityce i co o nim dziś sądzimy, ile kosztuje w Polsce litr mleka, a ile zarabia budowlaniec, czy mamy już autostrady (ups? złożony temat?), skończywszy na tym, czy w polskich rzekach żyją łososie i w jaki głównie sposób w Polsce produkuje się prąd. Kurtuazja pomieszana z faktycznym zaintresowaniem. Saami, u których gościmy, zjeździli w życiu znaczną część Europy i jak się okazuje, byli też kiedyś na krótkiej wycieczce w Polsce. Następnie roztrząsane są inne tematy: rynkowe ceny mięsa z renifera w różnych krajach Europy, niedawny powrót w te tereny wilka z wszczepionym GPS-em, który wędruje cyklicznie między Szwecją a Rosją; wyższość wilgotnej tabaki do żucia nad paleniem papierosów (nasz gospodarz jest namiętnym nałogowcem, przerzucił się kilkanaście lat temu z papierosów na tabakę i twierdzi, że to lepsze rozwiązanie, bo efekt ten sam, a płuca zdrowsze).
Kawa, ciasteczka. Siedzimy tak dobre 3 godziny.
W międzyczasie, od słowa do słowa, okazuje się, że trwa właśnie JokkMokk, doroczny, największy targ i ważny festiwal kultury Samów, mający ogromne tradycje (tegoroczny JokkMokk jest 404 w historii). Jest to jedna z większych zimowych atrakcji turystycznych północnej Szwecji. Na targ ściągaj Samowie z wszystkich regionów zamieszkiwanych przez ten lud, od Norwegii po Rosję. Krótka narada i już wiemy, że wyjazd potrwa o dzień dłużej. Do miejscowości JokkMokk, gdzie obywa się i od której zapożyczył nazwę festiwal, mamy ponad 200 kilometrów. To za dużo, aby wizytę tam wcisnąć w program wycieczki, nie przedłużając jej czasu, a przecież nie możemy odpuścić takiej atrakcji. Jutrzejszy dzień poświęcamy więc na JokkMokk, a na załadunek reniferów umawiamy się na pojutrze wczesnym rankiem.
Po obiedzie ruszamy odwiedzić pobliską niewielką fermę łosi. Należy ona do tej samej rodziny, ale nie ma ona charakteru towarowego, jak renifery, raczej jest to coś w rodzaju hobby. Na terenie 5 hektarów rzadkiego lasu i mokradeł, ogrodzonych 2.5 metrową, najmocniejszą z dostępnych na rynku siatką, żyje rodzina 7 łosi. Dorosłe sztuki były dość nieufne i mogliśmy je obejrzeć jedynie z dystansu. Ale młode łoszaki, dokarmiane przez właścicieli butelką z mlekiem, zachowują się niczym szczenięta. Po prostu chcą się bawić!
Fantastyczne zwierzęta, zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Niestety ich hodowla w naszych warunkach byłaby na tą chwilę niemożliwa. Łosie nieodzownie potrzebują dostępu do mokradła, jeziora, bagna – czegokolwiek, w czym można się wytaplać, a tego na naszej fermie nie możemy w żadnym wypadku zagwarantować. Poza tym, jak się dowiedzieliśmy, łoś do hodowli kosztuje około 5 tysięcy euro. Bardzo kosztowne hobby.
Na koniec dnia jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia. Kilkanaście kilometrów dalej jest miejsce w którym zaczyna się krąg polarny. To już typowo turystyczna, masowa atrakcja. Wychodzimy z samochodu na ogromnym parkingu (o tej porze roku zupełnie opuszczonym, a zapewne pękającym w szwach w okresie letnim), tuż obok tablicy informujacej o miejscu, w którym się znajdujemy. Pamiątkowa fotka i wracamy do hotelu.
Jutro powrócimy na chwilę do naszych łosi, jadąc na JokkMokk.
Informacja z 14.11.2024: mamy na sprzedaż 2 samice...
Pilnie poszukuję do kupienia łań danieli. Kupię...
Nasze stadko kucyków szetlandzkich „mini”...
W 2014 roku, w ostatniej chwili wzięliśmy udział...
W listopadzie 2014 mieliśmy przyjemność pracować...
Biogospodarstwo to przyjazne miejsce. Przyjazne dla ludzi, zwierząt i ziemi.
Zajmujemy się hodowlą pięknych i interesujących zwierząt. Nasze pola i pastwiska utrzymywane
są w systemie rolnictwa ekologicznego.
Stworzyliśmy tu Wioskę Lapońską, którą co roku odwiedzają licznie grupy dzieci i młodzieży.
Tworzenie tego miejsca to nie tylko codzienna, ciężka praca. To również ogromna pasja
i satysfakcja!
W końcu zaczęło się! Wyjazd po renifery do Laponii...
Nareszcie możemy o tym napisać! Na początku listopada...
Żywienie reniferów w polskich warunkach nie nastręcza...
Nasze stadko kucyków szetlandzkich „mini”...
W grudniu 2009 roku wykonaliśmy jeszcze jedno duże,...
Z organizowanych przez nas eventów tegorocznych, warto...
Ludwik
26 lipca 2009 at 22:38Jestem hodowcą danieli w pomorskim (Polnica). Rewelacją dla mnie, jest przede wszystkim Wasz opis z wyprawy po renifery. W 100% naturalny, ekologicznie przydatny i jak bardzo polski, czyta się jak komiks. Nurtuje mnie jednak pytanie, jak byliście w stanie dogadać się z tubylcami??? Mam nadzieję, że nie musieliście pokazywać dwóch palców, aby określić swoje niezapowiedziane miejsce w Brukseli. Saami pewnie posługiwali się narzeczem a Wy??? Tak poza nawiasem jesteśmy z Wami.
Bartek
27 lipca 2009 at 00:10Witam,
porozumiewaliśmy się po angielsku, Saami u których byliśmy – mimo tego że żyją na pónocy i mają swój ojczysty język, są jednocześnie obywatelami Szwecji i jak praktycznie każdy Szwed komunikatywnie dają sobie radę z angielskim. Tak więc z komunikacją nie było problemów. Pozdrawiam!